Wiosennie o przywództwie – Jak narodziłam się podczas narodzin

Trochę czasu zajmuje mi, aby wiedza, którą mam, zapadła głębiej. Aby odkryła swoje drugie dno, a może nawet kilka den. Czasami wiem i staram się działać zgodnie z tym, co uznaję za słuszne. Czasami wiem i tchórzę. Czasami wiem i robię odwrotnie. Wiedza jest pożytkowana przeze mnie na wiele przewrotnych sposobów. Nie jest to zła rzecz. Raczej czasami nieskuteczna. Jest to ludzka rzecz.

Tak też było z umiejętnościami przywódczymi. Pilnowałam się, aby stosować to, czego nauczam.
„Bądź tym, czego oczekujesz od innych.”
„Prezentuj sobą to, czego chcesz ich nauczyć.”
„Walk the talk.” –
kiedy czuję taką postawę u innych łatwiej mi z nimi współpracować. Kiedy mam ją w sobie, łatwiej mi działać. Ponad dziesięć lat prowadzenia szkoleń i coachingów, z których większość sprowadza się do umiejętności przywódczych sprawiło, że niektóre prawdy są tak oczywiste, że nie absorbują mojej świadomości. Funkcjonują w tle, jak ustawienia domyślne w komputerze. Przykuwają moją uwagę dopiero wtedy, kiedy coś nie działa tak jak trzeba. Kiedy system się wywala.

Porody dwojga dzieci okazały się być doskonałymi sytuacjami testowymi dla moich cech przywódczych. Każdy z nich był zupełnie inny. Każdy z nich był na swój sposób doskonałą, choć niełatwą lekcją z osobistego przywództwa.

Kiedy byłam w ciąży po raz pierwszy, usiłowałam udowodnić sobie oraz światu, że moja wydolność i efektywność działania, pracy, nie tylko nie spada, ale wręcz wzrasta. Wiedziałam: „Znajdziesz to, czego poszukujesz”. Chciałam się czuć sprawcza, sprawna
i zaradna, więc tak też doświadczałam ciąży. Był to dla mnie czas niesamowitych możliwości. Żadna rzecz nie wydawała mi się zbyt trudna. Prowadziłam szkolenia w Pathways, współpracowałam z organizacjami samorządowymi, prowadziłam prelekcje i prezentacje. Przygotowałam i zrealizowałam przy pomocy kilku wspaniałych osób projekt międzynarodowy. Mieliśmy kłopoty z rekrutacją uczestników z zagranicy. W siódmym miesiącu ciąży poleciałam więc do Wielkiej Brytanii na konferencję, podczas której zrekrutowałam większość uczestników warsztatów. Warsztaty te były zasadniczą częścią projektu. Goście z zagranicy przybyli potem do Polski w komplecie, byli zachwyceni warsztatami, a całe wydarzenie zamknęło się na dziesięć dni przed porodem. Biegałam
w kieckach ciążowych (żadne spodnie już na mnie nie pasowały) z satysfakcją przewyższającą wielokrotnie rozmiary mojego ogromnego brzucha. Czułam, że świat należy do mnie, a zdarzenia dają się kształtować jak miękka, dobrze urobiona glina. Był to doprawdy błogi stan, ponieważ wiedziałam, że mój błogosławiony stan zaraz dobiegnie kresu. A na jego finiszu czeka mnie wielkie zadanie.

Na szkoleniach z przywództwa, a tym bardziej z umiejętności menedżerskich, mówię ludziom o istotności planowania i dobrego przygotowania. Przygotowałam się więc rzetelnie – przeczytałam kilka dobrych książek, popytałam doświadczone kobiety, blisko współpracowałam ze swoją lekarką i trzymałam dobrą formę fizyczną. Wiedziałam przecież, że „Czas poświęcony na przygotowanie i planowanie zwróci się w dwójnasób w trakcie realizacji projektu”. Jakoś musiałam radzić sobie z lękiem i niepewnością.

Zignorowałam subtelne oznaki, że prowadząca mnie ginekolog, jak i położna z poleconego przez nią szpitala, mają zupełnie odmienne podejście do porodów. Inną filozofię, według której rodził szpital, a nie ja. Gdy zadawałam pytania o rutynowe procedury typu nacinanie krocza, usłyszałam: „Oczywiście kochana, że pytamy pacjentkę czy wyraża na to zgodę, ale Ty i tak zrobisz to co Ci powiemy, ponieważ my działamy dla dobra twego i dziecka.” Coś mi w tym nie pasowało. Moja decyzyjność w trakcie kluczowego zdarzenia życiowego skurczyła się do rozmiarów źrenicy wystraszonych oczu Przemilczałam ten komentarz i przeczekałam niepokojącą intuicję. Poprzestałam na tym, że zaklinałam w duchu, aby nie trafić na tę położną. Trafiłam. Potem, gdy z biegu życia, z zaabsorbowania pracą zjawiłam się na porodówce, nie czułam się za grosz bezpiecznie, nie byłam podmiotem sytuacji. Po dwunastu godzinach lekarz wraz z położnymi zadecydowali o cięciu cesarskim. Dlaczego?
A dlatego, że po podaniu oksytocyny, jako antidotum na wolno postępujące rozwieranie szyjki macicy, wystąpiły zaburzenia w tętnie dziecka. Prosiłam o wstrzymanie się
z kroplówką, chciałam zwiększyć swoją aktywność, pochodzić po schodach (do tej pory głównie leżałam pod KTG), ale zbyto moje prośby ironicznym milczeniem. Nikt ze mną nie polemizował. Po prostu personel robił swoje.

Moje przywództwo zjechało gołym zadkiem po równi pochyłej w dół. TO JA MIAŁAM URODZIĆ SWOJE DZIECKO. A tymczasem zrobił to za mnie personel szpitalny. Poczucie sprawstwa i wewnątrz sterowność siedziały cicho w kącie. Ja sama leżałam bezradna, jak wieloryb wyrzucony na brzeg. Całkowita narkoza sprawiła, że na akcie porodowym zostało tylko moje ciało, a duch – ciekawość zdarzenia i radość życia, zanurzyły się w głębokim zimnym oceanie nieświadomości. Doświadczyłam i pojęłam dogłębnie kolejne prawo przywództwa:

„Planowanie jest bezcenne, sam plan jest bezużyteczny.”
Gen. Binford Peay, US Army Gulf War Leader

Bardzo chciałam przeżyć narodziny swego dziecka w świadomie. Spodziewałam się, że pokaże mi to coś ważnego, objawi mi jakąś prawdę o życiu. A może i o umieraniu. Wydawało mi się, że dopiero po takim świadomym porodzie moje życie będzie bardziej kompletne. Cięcie cesarskie usunęło te wszystkie nadzieje. Czułam się okradziona z czegoś szalenie istotnego. Przez własną niepewność, rozproszenie i rozdawnictwo energii dla rzeczy pobocznych oraz nadmierne zawierzanie kompetentnym ekspertom medycznym współuczestniczyłam w tym rabunku. Były to trudne refleksje. Nie pozwalałam sobie zbyt długo w nich brodzić, ponieważ wszechogarniający zachwyt, którego doświadczyłam, gdy przyniesiono mi dziecko, przykrył wszystko. Wszystko w zestawieniu z wybuchem miłości absolutnej do mego syna było wtórne, nieistotne i pokurczone. Miałam dziecko, ale nie miałam doświadczenia porodu. Brak tego doświadczenia był jednak mocnym doświadczeniem. A jak powiedział T.S Eliot i jak powtarzam uczestnikom szkoleń z przywództwa:

„Wszyscy zbierają doświadczenia, ale tylko niektórzy wyciągają z nich wnioski”.

Ja nie chciałam przepuścić okazji. Uczyć można się z sukcesów i z porażek. Ciepła można doznawać w każdej porze roku.

Życie wspiera realizację wielkich pragnień. Toczy się cyrkularnie dając nam wiele „drugich” szans. Przy kolejnej ciąży pojawiła się myśl o porodzie w domu. Szukałam położnej. Otrzymałam kilka kontaktów z różnych źródeł, które – jak się okazało – prowadziły do tej samej osoby. Przez lekarzy byłam głównie straszona: „Poród to beczka prochu! Nigdy nie wiadomo kiedy wybuchnie i z jakim skutkiem.” Czułam sprzeciw wobec tak katastrofalnych wizji. Potrzebowałam wsparcia i wzmocnienia, a nie straszenia. Miałam pod dostatkiem obaw własnych. Jednocześnie czułam, że to nie jest „moja prawda” o porodzie. Uznawałam go za normalny proces fizjologiczny oraz unikalną szansę pogłębienia swego rozumienia życia. Przypomniało mi się, co mówię często ludziom na szkoleniach i coachingach:

„Przywództwo sprowadza się do tego, co robisz, kiedy się boisz.”
John Scherer

Co robiłam? Nie chciałam prowadzić niepotrzebnych debat, w których dwie skrajnie różne opcje próbują przekonać interlokutora. Nie wspominałam prawie nikomu o planie związanym z porodem w domu. Natomiast moje wewnętrzne pragnienie rodzenia w domu umacniało się. Wiedziałam, że pierwszy poród skończył się cesarką, ponieważ szpitalne normy i chęć działania personelu nie pozwoliły memu ciału działać we własnym tempie. Ja też się w tym zagubiłam i nie stanęłam wystarczająco stanowczo w obronie własnej i mego dziecka. Mój syn NIE MIAŁ MNIE potem przez dziewięć pierwszych godzin swego życia. Nie miał znajomego głosu, dotyku i zapachu. Nie miał ciepłego ciała i kojących pieszczot. Miał obcość i kompetentną obsługę. To za mało, jak na dobre powitanie na świecie. Jednak ja przy pierwszym porodzie nie miałam wewnętrznej siły, ani energii na walkę z ludźmi, którzy działali w dobrej wierze, ale wbrew moim odczuciom. Za drugim razem też nie chciałam się zbroić do walki przed pójściem do szpitala. Ale miałam determinację: ten poród będzie wyglądał inaczej! We mnie samej zmagały się co najmniej dwa głosy. Kolejna odsłona prawdy przywódczej:

„Co robisz, kiedy nie wiesz co zrobić?”
Tim Macartney

Jeden głos był wątpiący: „Być może moje ciało ma jakiś defekt, zlokalizowany w szyjce macicy, przez który poród nie postępuje tak, jak powinien.” Oraz drugi głos, który szeptał coraz bardziej przekonująco, że moje ciało jest perfekcyjnie stworzone do porodu, moja psychika i dusza też, że jestem stworzona do rodzenia dzieci, pracowały wszak na to miliony lat ewolucji i zastępy kobiet rodzących przede mną. Teraz ja muszę „tylko” temu zaufać i zadbać o stworzenie na czas porodu sprzyjających warunków. Sprzyjające warunki oznaczały dla mnie kameralność, troskliwość, kompetencje i własne gniazdo. Gdy już poczułam w sobie tę identyfikację ze wszystkimi samicami świata, zapragnęłam bardzo być w tym ważnym momencie we własnym gnieździe. To już właściwie nie było myślenie, nie neo-cortex, tylko potrzeba płynąca ze starego mózgu, jakiś silny atawizm.

Wiedziałam przecież, że przywództwo to nie tylko działanie zgodnie z planem. Przywództwo to umiejętność zadawania sobie pytania:

„Czego ten moment wymaga ode mnie?”
John Scherer

Ten moment wymagał wzięcia spraw w swoje ręce. Zaufania. Autentycznego zaufania do swego ciała, zaufania do mnie i mego dziecka. Zaufania do mądrości procesu porodu. Ten moment wymagał postawienia wszystkiego na jedną kartę. Zadałam sobie sama pytanie, czy jestem się wstanie zmierzyć ze wszystkimi konsekwencjami, włącznie ze śmiercią moją lub dziecka. Czy mogę wziąć na siebie pełną odpowiedzialność za ten poród. Gdy wyraźnie powiedziałam sobie „TAK”, poczułam się silna, jak nigdy przedtem. Tak. Aby zaistniało to co najważniejsze dla mojego dziecka i dla mnie, ja muszę stworzyć przestrzeń w sobie. Był okres przesilenia zimowego, a ja czułam w sobie wiosnę. Czułam, że wszystko jest możliwe. Był to inny rodzaj pewności, niż zaklinanie rzeczywistości, które uprawiałam w pierwszej ciąży.

„Kiedy odważam się okazać swoją siłę i pozwalam, aby służyła ona mojej wizji, mój lęk przestaje być istotny.”
Audre Lord

Przekonanie męża do mojej wizji porodu domowego nie było proste. Wiedziałam, że nie mogę zakładać: „Skoro ja wiem, to inni też wiedzą”. To popularna pułapka liderów.

Mój mąż (wszak połowiczny sprawca całego zajścia ciążowego) widząc, że pragnienie rodzenia w domu narasta we mnie fanatycznie, zaczął stawiać pytania o bezpieczeństwo i przywoływać racjonalność. Położna również studziła mój zapał proponując opcje pośrednie: rozpoczęcie porodu oraz kontynuowanie go do zaawansowanej fazy w domu, po czym wyjazd do szpitala. W takim planie gubiło się dla mnie sedno: pragnęłam, aby klimat, jaki poczuje moje maleństwo po urodzeniu, był klimatem domowym, aby to moje i męża ręce je tuliły. Aby czuło naszą miłość i radość z tego, że przybywa na świat, zamiast doświadczać fachowej, ale bezosobowej obsługi związanej z odśluzowywaniem, pomiarami i szczepieniami. Te procedury nie są szczególnie kojące zważywszy, że nowy człowiek doświadcza ich po wielkim wysiłku narodzin.

Gdy położna mówiła o swoim wahaniu co do rodzenia z nami w domu, wynikającym z pierwszego porodu przez cesarskie cięcie, przyjmowałam jej obawy jako przejaw profesjonalizmu. Tym bardziej chciałam, aby to ona wspomagała nas swym doświadczeniem i troską. Był moment kiedy pomyślałam, że nie mając pełnego wsparcia dwóch filarów (męża i położnej), muszę odpuścić. Może tak ma być, że poród w szpitalu też będzie pięknym wydarzeniem i dobrym powitaniem dla naszego drugiego dziecka. Jednak czułam w tej autoperswazji fałszywą nutę. Uznałam, że to będzie wystarczający scenariusz dopiero wtedy, gdy zrobię wszystko, aby zrealizować autentyczne pragnienie. Naprawdę wszystko.
Zupełnie inaczej rozumieliśmy z mężem bezpieczeństwo.

„Przeciwieństwem jednej słusznej prawdy jest inna równie słuszna prawda!”
Nihls Bohr

On: aparatura i personel medyczny oraz sala operacyjna za ścianą. Ja: poczucie intymności, spokój, brak pośpiechu, znane środowisko i respekt dla mojego ciała oraz tempa jego działania. Uznanie, że wiem czego mnie i memu rodzącemu się dziecku potrzeba. Trudno o bardziej zróżnicowane definicje bezpieczeństwa. Na szczęście wciąż potrafiliśmy rozmawiać. Staraliśmy się słuchać siebie nawzajem i odkrywaliśmy, co nami powoduje.
W myśl prawdy przywódczej: „Twój adwersarz jest Twoim wielkim nauczycielem”, wciąż uczyliśmy się siebie nawzajem, będąc w bliskim związku od dziesięciu lat. W końcu doszliśmy do wspólnej decyzji. Nasz związek wiele na tym zyskał. Wszak na coachingach mówię ludziom: „Konflikt dobrze przepracowany umacnia relację.”

Poród nadszedł niespodziewanie przed terminem, mimo, że podczas badania niespełna tydzień wcześniej nie wykształcała się jeszcze żadna gotowość porodowa. Obudziły mnie rano regularne skurcze co 15 minut, trwające około 30 sekund. Ponieważ dzień był pełen zaplanowanych rzeczy, postanowiłam spokojnie robić to, co było do zrobienia i poczekać na rozwój sytuacji.

Wieczorem mąż przywiózł położną. Po badaniu okazało się, że mam zaledwie 2 cm rozwarcia po 13 godzinach regularnych nieustających skurczów. Zaczęliśmy żartować, że trzeba się przygotować na długi poród. Ale na żartach się skończyło. Kiedy już nie miałam żadnych innych obowiązków ani zadań, gdy starsze dziecko było pod troskliwą opieką zaprzyjaźnionych sąsiadów, mogłam wreszcie po prostu być, a moje bycie zmierzało szybkimi krokami do wydania na świat nowego życia.

„Prawdziwa siła płynie ze stanu zintegrowania ciała i umysłu, w którym energia płynie niepowstrzymanie w kierunku celu.”
Thomas Crum

Skurcze nasilały się coraz szybciej: wzrastała ich częstotliwość, długość i siła. Coraz trudniej było mi uczestniczyć w rozmowach. Czułam, że moje ciało przejmowało mnie w posiadanie. Poród przeraża, ponieważ pragniemy kontrolować ten proces. Natomiast on jest poza naszą kontrolą.

“Każda zmiana, która ma wymiar totalnej transformacji, jest niekontrolowalna.”
John Scherer

Wymaga przywództwa najwyższego rzędu. Gdy zastanawiałam się nad tym po fakcie, zdałam sobie sprawę, jak wielkiej odwagi wymaga odpuszczenie kontroli.
W swoim własnym domu mogłam uważnie wsłuchiwać się w moje rodzące się dziecko i w moje ciało. Towarzyszył mi jakiś szczególny rodzaj koncentracji, takiego skupienia w którym jest i cisza, i swoboda zarazem. Między skurczami nie czekałam na ból, tylko rozluźniałam się maksymalnie, myśląc o tym, że gdyby poród rzeczywiście się przedłużał, to muszę zachować jak najwięcej siły. Słowo „ból” zamieniłam na „silne doznania”. Łatwiej mi było w nich nawigować i odnaleźć siłę do zanurzania się w kolejne fale. Wspierająca obecność męża i położnej dodawały mi otuchy. Ale nie miałam pojęcia, jaki będzie finał, ani kiedy on nastąpi.

Trudno mówić o czasie, ponieważ właściwie straciłam poczucie czasu. We wcześniejszym etapie porodu byłam zaskoczona, że płynął on szybciej niż myślałam. Drugi, intensywny etap porodu trwał dla mnie chwilkę. W rzeczywistości zegarowej było to cztery i pół godziny. Czekaliśmy na drugiego syna (badanie USG). Nasza córka urodziła się kilka minut po północy! Lekarz wykonujący USG zastrzegał się wprawdzie, żeby nie brać jego szacunków stuprocentowo. I właśnie w tym marginesie niepewności pojawiła się nasza maleńka córka. Kilka dni zajęło nam odkrycie, jakie imię sobie przyniosła. Udało się to odczy-tać mężowi, który tuląc ją powiedział: „Może Mira? Ona z takim spokojem pojawiła się na świecie.” Oby Mira wnosiła ten pokój w życie swoje i innych.

Tuliłam maleńką i patrzyliśmy na siebie z mężem przepełnieni szczęściem – oto spełniało się to, czego pragnęliśmy. Jakie to uzdrawiające doświadczenie życiowe – marzysz i jest Ci dane. Byliśmy we własnym łóżku, razem z nowonarodzonym dzieckiem. Brakło mi słów, ale też nie potrzebowałam słów. Chciałam tylko Być.

Potem mąż przyniósł śpiącego Bruna od sąsiadów. Nie chciałam, aby był on obecny podczas porodu, ponieważ trudniej byłoby mi wyłączyć myślenie. Bruno obudził się nad ranem słysząc kwilenie małej. Z zaspanej buźki biło zaciekawienie. Przytulił się do mnie i zaczął porównywać różnice między rozmiarami swoich rączek i rączek siostry. Pomyślałam, że oto zdarza się cud. Cud, który zdarzył się już miliardy razy na świecie. Najpopularniejszy i zarazem najbardziej unikalny cud życia. Odkryciem, który na mnie czekało, było po prostu bycie w tym doświadczeniu. Poczucie jego siły i siły własnej. Przypomniały mi się słowa:

“Ten kto wie dużo na temat innych jest mądry. Lecz ten, kto rozumie sam siebie jest jeszcze mądrzejszy. Ten kto rządzi wieloma ma władzę. Lecz ten kto potrafi rządzić sam sobą ma jej jeszcze więcej”.
Lao Tzu, 600 p.n.

Jednak inni też są istotni. Bardzo istotni. Przeżycie obu porodów sprawiło, że zaczęło mi bardzo zależeć, aby wiele kobiet mogło doświadczyć siły, w jaką wyposaża to zdarzenie. Jeśli szukam w nim umocnienia, czy odkrycia dla siebie, zapewne je odnajdę. Pytanie tylko: w jakiej postaci?

„Myśli stają się rzeczami. Wybieraj więc te dobre!”
Mike Dooley

Zakładamy wraz z innymi rodzicami i położnymi w Krakowie Fundację na Rzecz Zdrowia i Rozwoju „DoRodność”. Jej głównym celem będzie popularyzowanie pozytywnej opowieści porodowej. Tych celów jest dużo. Dużo w nas nadziei. Dużo wiosny. Dużo energii płynącej z uczestniczenia w nieustającym cyklu Życia – Śmierci – Życia.

Jeśli słowo przywództwo, “leadership” pochodzi od staroangielskiego „leden”, co znaczy: prowadzić, umożliwiać przepływ, ruch czegoś, jak koryto rzeki – to jesteśmy w głównym jego nurcie.

Maria Kołodziejczyk

Comments are closed.