Praca z dorosłymi, którymi się staną

Wróciłam niedawno z letniego obozu z psychoedukacją, zatytułowanego SZTUKA ROZWOJU-ROZWÓJ PRZEZ SZTUKĘ. Pracowałam na nim z grupami nastolatków, ułatwiając im uczenie się kontaktu ze sobą nawzajem, rozmawiania wprost, mówienia o swoich emocjach oraz szanowania siebie i innych. Drugim torem szły zajęcia twórcze – moich kolegów, koleżanek i moje własne. Każdy mógł stać się aktorem, scenografem, filmowcem, wokalistą, lektorem. Wybór roli zależał wyłącznie od samych zainteresowanych.

Praca z młodymi to coś, czym zajmuję się w wakacje. Na co dzień pracuję z dorosłymi – ludźmi biznesu. Już w trakcie obozu oraz po nim zaczęłam myśleć nad wszystkimi, których spotykam w ciągu roku – sceptycznymi menedżerami, doświadczonymi liderami, mądrymi coachami, pracownikami, którzy stracili zaufanie, twardymi dyrektorami personalnymi, i tak dalej. Przypominam ich sobie przechodzących szkolenia, patrząc na zdjęcie A. w nabijanej ćwiekami bransolecie, głaszczącej łagodnie białego kozła Franka.

EMOCJE – KIEDY ODUCZAMY SIĘ JE OKAZYWAĆ?

Sporo łez wylaliśmy wszyscy, niezależnie od wieku, w czasie pożegnania dzieciaków
i w okresie te pożegnania poprzedzającym. Na ostatnich zajęciach w małych grupach płakali głównie panowie. Ze wzruszenia, docenienia oraz antycypowanej tęsknoty i pustki za bliskością tylu osób.

Stawali mi przed oczami wszyscy “twardzi mężczyźni”, jacy przeszli przez prowadzone przeze mnie kursy, twardzi w swoich ciałach jak zbrojach, chroniących ich przed wzruszeniami i często wysyłających sygnały o poważnych zaburzeniach zdrowotnych.

Z drugiej strony ci, których uwolnienie łez dało przyzwolenie innym członkom zespołów i grup na okazanie głębokiego poruszenia. Moje doświadczenie w pracy z ludźmi wskazuje na to, że okazywanie wzruszenia wiele zmienia – zbliża, ale też uwalnia coś na głębokim poziomie nie tylko w danej osobie, ale i w otoczeniu. Pozwala dotknąć czegoś, do czego niektórzy z nas rzadko się zbliżają, wybierając ostre i kolczaste w miejsce miękkiego i ciepłego. Są tacy, którzy bez wsparcia innych nigdy w to miejsce nie trafią.

A wyobrażam sobie, że zespoły, które nie muszą przez cały czas stać na warcie “wyglądania twardo i groźnie”, mają więcej energii na aktywności służące czemuś więcej poza obroną samych siebie.

BLISKOŚĆ – KIEDY ODUCZAMY SIĘ NIĄ WSPIERAĆ?

“Przytul mnie” padało od młodych często, albo po prostu nie padało, tylko się działo. Była to dla mnie również wielka lekcja na zeszłorocznym obozie dla maluchów (7-12 lat), dla których dzień bez przytulenia był dniem, którego nie było. Zaczęłam się zastanawiać kiedy – jako dorośli – przestajemy się przytulać, a zaczynamy dystansować. Młodzi potrafili leżeć blisko siebie na tarasie w grupach kilkunastoosobowych, śmiejąc się, słuchając muzyki, grając w karty i w łapki. Na pożegnanie robiliśmy dla każdego “misia grupowego”, czyli przytulenie, w którym jedna osoba znajduje się w środku, a reszta “przykleja się dookoła”. Badania nad dobrostanem psychicznym wskazują, że dorośli również potrzebują przytuleń tyle, że często o nich zapominają. Uczą się za to o osobistej przestrzeni, stawianiu granic, mówieniu nie, utrzymywaniu zdrowego dystansu, zarządzaniu wizerunkiem, budowaniu autorytetu, itd. Nie jestem bezkrytyczną zwolenniczką masowego przytulania w miejscach pracy – nie o tym tu mowa. Zadaję sobie tylko pytanie, co tracimy w pogoni za “profesjonalizmem”.

POCHWAŁY – KOMU NIE SĄ POTRZEBNE?

Zauważyłam własną tendencję do chwalenia młodych za najmniejsze postępy, mikrosukcesy, miniaturowe nawet osiągnięcia w ramach pracy nad przedstawieniem, które finalnie prezentowaliśmy widzom. Ze zdumieniem słuchałam sama siebie, uchodząc we własnych oczach za osobę wymagającą, oczekującą świetnych rezultatów i nie uznającą pośrednich. Coś w tych ludziach wywoływało we mnie naturalny, niewymuszony odruch uśmiechu, docenienia, pokazania, że jest super, że jest tak, jak ma być, doskonale. Jak mawiał John Scherer, doskonałe jest wrogiem dostatecznie dobrego! Co za odkrywcza myśl dla wszystkich wychowanych w duchu bycia “najlepszą uczennicą” i “dzieckiem utalentowanym”. Z jakże wieloma menedżerami w życiu rozmawiałam, którzy stali na stanowisku, że jeśli dobrze się dzieje, to wszyscy o tym wiedzą, więc nie ma powodu poświęcać czasu takiemu oczywistemu faktowi; jeśli natomiast pracownicy popełniają błędy, to jest to właściwy czas na dialog. Gdybym zastosowała takie podejście w pracy z moim małym zespołem wokalistów-narratorów, byłabym uboższa o tysiąc ich uśmiechów i błysków w oku, dziesiątki momentów, w których prostowali się na krzesłach zadowoleni z siebie i cieszący się tym, co jest.

PRAWO DO ROZWOJU – KIEDY JE TRACIMY?

Jak wiele czasu na szkoleniach poświęca się tematyce indywidualnego rozwoju, Bóg jeden wie. Jako że to mój konik, moja wielka miłość i coś, w co głęboko wierzę, jestem autentyczną propagatorką tej idei. Jednakże istnieje różnica pomiędzy rozwojem kompetencji przydatnych w pracy a rozwojem umiejętności, które być może do niczego nam się w życiu nie przydadzą. Proces ich nabywania jest wysoce energetyzujący, radosny, interesujący i realizowany nierzadko wspólnie z innymi, dając tym samym okazję do uczenia się od siebie nawzajem, szacunku, przełamywania wstydu i własnych ograniczeń. To jak odkrywanie własnych wewnętrznych nieznanych lądów. Jedna z uczestniczek napisała mi w liście: dzięki za uczenie mnie śpiewu, bo gdy przyszłam do grupy, myślałam, że nadaję się tylko do grania…

Ilu z nas w dorosłym życiu daje sobie prawo do rozwoju czegoś, co “nikomu się nie przyda”?… Ilu z nas odmawia sobie prawa do cieszenia się i partycypowania w czymś, co smakuje jedynie w swoim rodzaju – robienie czegoś po raz pierwszy, niezgrabnie,
z podnieceniem i zarazem strachem, że nie wyjdzie – przy jednoczesnej pewności, że ani rodzice, ani szef, ani być może absolutnie nikt nas za to nie pochwali? Być może nie będziesz wybitnym wokalistą, ale czy to odbiera ci prawo do pośpiewania sobie przez kilka dni, tylko dlatego, że jesteś już “dorosły i odpowiedzialny”?

UMIEJĘTNOŚĆ BYCIA Z KIMŚ – KIEDY O NIEJ ZAPOMINAMY?

Mam wrażenie, że jakkolwiek mądrzy i doświadczeni ludzie biznesu zaczynają tracić umiejętność bycia z kimś – po prostu. Nie mam na myśli bycia z kimś w jakimś celu (zmotywować, poznać lepiej, pomóc, coachować, udzielić rady, pokazać się od dobrej strony, etc.). Mam na myśli bycie z kimś wyłącznie dlatego, że ten ktoś jest obok. Czasem wymaga to umiejętności słuchania, czasem wystarczy uśmiech, a u podstaw leży otwarte, zapraszające serce i pełna obecność. To tak, jakbyście otwierali drzwi swojego wewnętrznego domu – one same w sobie są sygnałem, że można wejść. Nie trzeba pokazywać gościom pamiątek w salonie, instruować ich, żeby zdejmowali buty i kładli na wycieraczce bo dzięki temu będziecie mieli mniej sprzątania i tak dalej. Wystarczy po prostu być. Goście sami się zjawią, czując podskórnie życzliwą przestrzeń. Spotkania tego typu były dla mnie zawsze jak prezent. Cudze historie dotykały mnie głęboko, rezonowały z moimi własnymi losami; w przypadku młodych – ich energia i słodycz nawet w przypadku rozdzierających ich wewnętrznych trudności była jak rozgrzewający płomień. Nigdy niczego nie straciłam na byciu obecną. Wręcz przeciwnie.

WŁASNA PRACA – NAD SOBĄ

Towarzyszy mi w życiu przekonanie, że na głębokim poziomie wszyscy jesteśmy połączeni, a to, co dzieje się między nami, rezonuje w każdym z nas. Praca z dziećmi oraz młodzieżą oznacza bycie przez wiele dni w ich “polu” – ich emocjonalności, huśtawek nastrojów, wagi i rodzaju ich problemów. Podczas takiej pracy sama wracam – wydaje mi się to nieuniknione – do czasu, w którym byłam nastolatką. Co więcej, wracają do mnie wszystkie lata, które dzielą mnie już od tamtego czasu – wszystkie troski, ciężary, trudności, na tle których światło moich podopiecznych świeci jeszcze mocniej i piękniej. Nie da się wejść z młodymi do rzeki, samemu pozostając elegancko suchym. Wieczorami pracuję więc nad sobą, przyglądając się sobie, swoim emocjom, relacji z nimi, badając siebie i swoje nastawienie, wspomagana przez superwizora, jeśli poczuję taką potrzebę. To drugi wymiar tej samej pracy. Aby umożliwiać rozwój, sama muszę się bezustannie rozwijać. Uwielbiam to.

Jednocześnie przychodzą mi na myśl ci, którzy przekonani są o tym, że to ich podwładni “mają problem” i wysyłają takie “trudne jednostki” na szkolenia. Okazuje się szybko, że powinni zamienić się miejscami. Stają mi też przed oczami doświadczeni menedżerowie, prezesi z umysłami otwartymi jak umysły dzieciaków, spragnieni wiedzy o sobie i otwarci na nią, potrafiący zakwestionować nawet własne metody postępowania i eksperymentować z nowym. Praca z ludźmi – a zarządzanie zdecydowanie do takich należy – oznacza pracę nad sobą. W przeciwnym razie jesteśmy niewiarygodni, a nawet – niebezpieczni.

Dorota Kożusznik-Solarska

Comments are closed.